No nie, robicie ze mnie kociego hipochondryka?! One SĄ chude! To, co im zwisa, to sama skóra, tam prawie nie ma tłuszczyku. Mały kot składa się z łopatek i łokci. W tali objęłabym (prawie) jedną ręką, cienias mały. A jak się na coś wspina, to się leje przez ręce jak sznurek.
Och, wiedziałam, wiedziałam, że te zdjęcia nie oddadzą wychudzonej kociej rzeczywistości...
No dobra. Skoro przywracacie obiektywizm... Jedyne koty, z jakimi porównuję, to podwórkowe - generalnie większe - i kot znajomej - 6-7 kilo kota + poducha futra. To i zaczęłam myśleć, że mi chudną. Uff.
Pomogła: 18 razy Dołączyła: 29 Gru 2011 Posty: 3447
Wysłany: 2013-03-09, 18:38
Czytam kolejny raz ten wątek o Twoich futerkach i za każdym razem uśmieje się od nowa
Terhie napisał/a:
Żadne słowa nie oddadzą kociej ekspresji
My tzn. kocica Inez i ja, też mamy ubaw po pachy z naszych chłopaków Pinto i Fudżi jak odstawiają kocie harce.
Zaproszone osoby: 2
Maciejka
Barfuje od: 04.2012r
Udział BARFa: 90-100%
Dołączyła: 26 Kwi 2012 Posty: 301 Skąd: Warszawa
Wysłany: 2013-03-10, 12:58
dagnes napisał/a:
Pedrunio jest laserowany, bo to jego ukochana zabawa, ukochane zajęcie o dowolnej porze dnia i nocy, ważniejsze niż jedzenie, spanie, mizianie, inne koty (to jest na drugim miejscu
Moje stwory też dostają "amoku laserowego". Mój laser to taka plastikowa myszka na metalowym łańcuszku. Sam brzęk tego łańcuszka powoduje natychmiastową mobilizację. Oba koty błyskawicznie stawiają się przy mnie na baczność, niezależnie od tego gdzie były i co robiły. Łebki im chodzą na wszystkie strony takimi krótkimi, jakby mechanicznymi ruchami i rozglądają się na wszystkie strony szukając światełka. Pogoń może trwać aż do padnięcia. Dopadają do światełka z rozczapierzonymi łapami i wyciągniętymi pazurami; strach że trafią na nogę . To nie zabawa, to sprawa bardzo serio - POLOWANIE! Napięcie jast tak duże, że nie bawię się z nimi dłużej niż 10 min., bo potem długo chodzą i szukają "zdobyczy".
Na laser Cirdan jest bardzo łasy, ale ostatnio zamęczają mnie aportowaniem. Żeby było zabawniej, każdy ma własną zabawkę, co ułatwia mi sprawę, bo oznacza, że rzucając myszą, którą zaanektował Cirdan, Sanjiro nie wtrąci się do zabawy - i na odwrót, C. nawet nie próbuje gonić wygrzebanej gdzieś gumki do włosów, która ma tę zaletę, że jest lekka i łatwo czepia się pazurów. Pierwszy raz tak się zdarzyło, że C. nie przechwytuje rzutów dla Sanjira.
Uwielbiam widok kota idącego "kocim chodem" z myszką w pysku.
EDIT:
Uwielbiam widok kota idącego "kocim chodem" z kością w pysku.
U Sanjiego zdarza się to raz na rok - wczoraj zwinął ze stołu podczas przyrządzania mieszanki i jak rasowy drapieżnik pobiegł w ciemność, warcząc. Rozczula mnie.
Pół godziny później zeżarł mieszankę, a następnie zwymiotował wszystko, co pożarł. Na koniec trzech "barfów" wypluł z siebie kłaki z kawałkiem folii. Dostał tym samym zakaz wejścia do łazienki (ma obsesję na temat opakowań papierów toaletowych - myślałam, że je tylko liże, ale widać obsesja postępuje... )
Wiosna idzie i myślę o zakładaniu siatek. W związku z tym przypomniało mi się pewne zdarzenie, z perspektywy czasu raczej śmieszne, choć wtedy nerwy mnie zjadły. Postanowiłam się podzielić. Ku przestrodze!
W mieszkaniu były okna dachowe. Zabezpieczone wprawdzie siatką, po tym, jak kot mi parę razy znalazł się na dachu i w końcu zleciał z okna. Ale z racji nietypowości okien i moich małych możliwości ingerencji w ich strukturę zdeterminowany kot mógł się przedostać. Więc zazwyczaj okna były otwarte tylko kiedy byłam w domu i obok okna, natomiast w pozostałym czasie w jednym z nich zostawiałam tylko "szparę wentylacyjną". Okazało się, że zdeterminowany kot potrafi zastosować dźwignię... wbić się w tę szparę i podnieść okno na tyle, żeby się wydostać. Mój błąd. Nie doceniłam kota.
A było to tak:
Obudził mnie przeraźliwy dźwięk. Przez moment nie mogłam sobie uświadomić, co się dzieje.
A potem usłyszałam żałosne miauknięcie i nadeszło zrozumienie: któryś kot przedostał się przez zabezpieczenia i zjechał z okna, ciągnąc pazurami po blaszanych dachówkach. Zerknęłam na zegarek. 23:45. Podeszłam do okna sprawdzić straty.
Kłusownikiem okazał się Sanjiro. Co gorsza, przy oknie, z którego do tej pory zdarzało im się zsunąć, dach miał mniejsze chylenie i był krótszy, kot miałby większe szanse powrotu. Tymczasem okno, które do nocnych wojaży wybrał sobie Sanjiro zwany Lukrecjuszem, wychodziło na garaż, czyli beton i jedno piętro więcej do upadku, a nachylenie dachu ma ostrzejszy kąt.
Podczas moich rozważań na temat dachów kot wszedł w tryb regularnego miauczenia. Średnio co 7 sekund rozlegało się “MIAU”.
Nieprzyjemnie głośne “MIAU”.
Sprawdziłam, czy drugi kot nadal przebywa w domu, czy może też już na wolności i przystąpiłam do przywoływania Kota Za Oknem. Oczywiście miłym szeptem (wszak późna godzina). Kot miauczał coraz bardziej rozpaczliwie. Po kwadransie wabienia go mięsem i puszką po chrupkach (zazwyczaj sam dźwięk otwierania puszki był w stanie go zwabić w dowolnej sytuacji), rzuciłam mu koc, żeby miał się w co wczepić. Niestety, chyba bał się zbyt bardzo, żeby spróbować. Miauczał.
Wyszłam na zewnątrz, żeby ocenić warunki spadania, i sprawdzić, czy sąsiedzi śpią. W oknach ciemno (znaczy nie będzie pożyczania drabiny, poza tym przez ten zjazd do garaży za wysoko na standardową drabinę), kot wysoko, miaukot głośny. Zobaczyłam dwie kocie sylwetki przemykające się pod samochodami. Wyraźnie zainteresowane jękami Sanjiego. Wróciłam do domu. Spróbowałam jeszcze raz z kocem. Nic. Spróbował łapą, koc się ugiął, kot miauknął (też mi nowość) i się wycofał. Więcej nie próbował.
Rewelacja, pomyślałam, kot na krawędzi, sąsiedzi pewnie wściekli (ja bym była), a ja muszę czekać, aż albo spadnie (poszukiwania pewnie sprowadziłyby się do zebrania go z betonu), albo przełamie lęki i wlezie z powrotem…
Ale na tę drugą, ratującą nas wszystkich opcję, był zbyt wystraszony.
W desperacji... pamiętajcie, że miałam perspektywę martwego kota, wkurzonych sąsiadów i nieprzespanej nocy… zadzwoniłam na 112.
Tu Komenda Główna Policji w Toruniu. Rozmowa jest nagrywana. Proszę czekać. P: Witam, w czym moge pomóc?
Ja: Dzień dobry [tak naprawdę bardzo niedobry środek nocy], zdaję sobie sprawę, że to może zabrzmieć jak żart, jeszcze o tej porze nocy, ale… cóż, kot zsunął mi się na dach, nie może wrócić, miauczy przeraźliwie, czy są mi w stanie panowie pomóc mi go ściągnąć?
P: Hm… W zasadzie nie zajmujemy się takimi przypadkami. Zostanie pani na linii?
Ja: Tak, zostanę. [A co jeszcze mogę zrobić oprócz czekania w napięciu na kolejne miauknięcia?]
Po chwili równej 5 miaukom…
P: Przekieruję panią do Straży Pożarnej. Oni pani pomogą. Proszę zostać na linii.
Grzecznie podziękowałam, w głowie mając obrazy staruszek wysyłających dzielnych młodych strażaków na drzewa w poszukiwaniu wyleniałych, zgryźliwych kocurów.
S: Straż miejska, w czym mogę pomóc?
Ja: Mam problem z kotem, który wlazł na dach i nie może wrócić. Podobno możecie mi panowie pomóc.
Po trzech miauknięciach…
S: Wie pani, w zasadzie nie jeździmy do kotów. Czy kot wszedł tam sam?
Ja (myśląc o tym, że głupi futrzak sam jest sobie winien, że zleciał z okna, nie trza było się pchać, gdzie go nie prosili): Sam.
S: No i właśnie! (Z niejakim tryumfem w głosie.) Sam wszedł, sam zejdzie. Proszę mi wierzyć [Nie dał mi dojść do słowa, w którym chciałam zaprotestować!], koty uciekają, kiedy próbuje się im pomóc, wchodzi człowiek na drzewo, żeby takiego ściągnąć, a kot ucieka jeszcze wyżej. Dlatego nie jeździmy już do kotów.
Ja: AHA! Czyli jeździli państwo?
S: Jeździliśmy, ale to się nie sprawdzało. No bo niech pani pomyśli – to jest dla nas wezwanie, niezależnie czy kot, czy pożar. Więc jadą dwa samochody, ośmiu ludzi, w pełnym rynsztunku. No niech pani sobie wyobrazi tego kota, kiedy zbliża się do niego mężczyzna w wielkim kasku na głowie, ubrany pancernie, hałas, światła… Kot zaczyna uciekać, a przecież strażak nie będzie za nim po dachach gonił. Proszę mi zaufać, kot wróci, jak zgłodnieje.
Ja: Hm, obawiam się, że on jest po prostu przestraszony, nie ma w co wbić pazurów, wie pan, tu są dachówki i strasznie miauczy, sąsiedzi mnie zabiją.
S: No, właśnie sąsiedzi…
Ja: No niestety, u sąsiadów pogaszone światła.
S: A nie ma pani tam jakiegoś mężczyzny obok?
Ja: No właśnie nie mam. [Jakbym miała, to bym nie dzwoniła do strażaków, tylko zaangażowała owego mężczyznę w akcję "Ratuj kotka". To chyba oczywiste?]
S: No bardzo mi przykro. [Mnie też.] Nie mogę pani pomóc. Proszę zostawić kotu drabinę i zostawić go w spokoju, bo on się pewnie pani teraz boi [i słusznie, głupi futrzak], zobaczy pani, sam wróci. A pani pewnie teraz na niego patrzy, bo słyszę miauczenie?
Ja: Patrzę.
S: To niech pani go zostawi tam, drabinę mu postawi (nie mam), okno zostawi otwarte (aha, jasne, żeby drugi kot dołączył do solówki).
Ja: No trudno. Dziękuję mimo wszystko.
S: Dobranoc.
I tylem strażaka widziała.
Spojrzałam na kota. Miauczał. Zaczęło padać. Miauczał żałośniej. Zostawiłam okno otwarte, drugiego kota zaryglowałam w Kociej Pułapce (transporter), bo jedyną inną opcją była łazienka, próbowałam zasnąć. Nie mogłam – odgłosy żałości mokrego kota przedzierały się nawet przez grzmoty, bębnienie deszczu o dachówki i wycie wiatru.
Spędziłam noc drzemiąc w rytm kocich jęków, w cichości serca myśląc, że lepiej skoczyć niż wisieć, co ma spaść nie utonie, i że gdyby spadł, to mogłabym go poszukać, a gdyby wrócił, mogłabym mu skręcić ten futrzasty karczek, ale tak czy inaczej byłby CICHO i nie byłby ZA OKNEM. Zastanawiałam się też, czy nie zaryzykować wypełznięcia na dach, schwycenia kota za kark i wrzucenia go przez okno do domu, ale powstrzymała mnie myśl, że mogłoby się skończyć to zawiśnięciem na rynnie obok kocura. Albo utknięciem w oknie. Wyobraziłam sobie, jak o poranku wołam do sąsiadów, żeby podali drabinę, i zrezygnowałam.
Nad ranem przyszło mi do głowy, że rolę drabiny spuszczonej z okna mógłby pełnić stelaż od łóżka, aczkolwiek jego niewątpliwym minusem byłaby waga i rozmiar - dębowe deseczki trochę ważą, a łomot po dachówkach mógłby wystraszyć kota bardziej. Niemniej, od biedy, gdyby kot tkwił tam cały dzień… Podeszłam do okna. Kot wyglądał jak nieboskie stworzenie. Futro miejscami najeżone, miejscami splackowaciałe od wody, wzrok dziki, miauk nieznośny… Że też mu nie wstyd było tak się drzeć przed różnymi przygodnymi kotami, które widziałam w okolicy. Jeden rudzielec już wieczorem kręcił się w pobliżu usiłując zrozumieć o co tyle hałasu… I nie przyszło mu do głowy się schować w ciepłym, bezpiecznym, suchym domu...
Pomyślałam, że robię to po raz ostatni i ponownie spuściłam stary wyleniały koc temu staremu wyleniałemu kotu… I tym razem był na tyle zmarznięty, głodny, mokry i spragniony komfortu, że odważył się wczepić i wpełznąć na tyle wysoko, żebym mogła capnąć go za kark.
I co cudem ocalały kot, który przeżył burzę na krawędzi rynny, robi po powrocie w domowe pielesze? Idzie prosto do miski, nawet nie otrzepawszy dobrze futra!
Dla mnie to była straszna noc, byłam sfrustrowana na maksa, przechodziłam od niepokoju, że się kotu coś stanie, do wściekłości na siebie i wściekłości na niego.
Teraz mieszkam w innym mieszkaniu i mam możliwość założenia dowolnych, pancernych siatek. I tak właśnie zrobię.
Na razie rozglądam się za siatkami.
Maciejka
Barfuje od: 04.2012r
Udział BARFa: 90-100%
Dołączyła: 26 Kwi 2012 Posty: 301 Skąd: Warszawa
Wysłany: 2013-03-18, 22:00
Terhie, masz pierwszą nagrodę w kategorii horrorów.
Na Twoim miejscu nie przejmowałabym się sąsiadami.
I kupiłabym siatkę na dłuugim kiju. Takie siatki, tyle że z krótką rączką widziałam w akcji w warszawskiej Koterii (dla niewarszawiaków - to ośrodek zajmujący się za darmo sterylizacją bezdomnych kotów).
Też jestem przed akcją zakładania siatki - na balkonie. Tylko że u mnie kot by się tak długo nie męczył - czwarte piętro, żadnej możliwości zaczepienia się po drodze - brr strach pomyśleć...
Dobrze chociaż że Twój Lukrecjusz ma silną psychikę
Oczywiście, że przyszło. Ale bałam się, że bez osoby trzymającej mnie za.. nogi czy coś, zlecę przy wypełzaniu z tego - naprawdę ciasnego - dachowego okna. Albo, co wyglądało na bardziej prawdopodobne, bez pomocy z zewnątrz nie uda mi się wrócić... Z kotem albo bez.
Stąd też brała się moja frustracja. Kot był TAK blisko. I TAK daleko.
Czy zdarza wam się bawić z kotem i zasymulować zniknięcie światełka laseru pod czymś? Czy macie wyrzuty sumienia, patrząc na czającego się, sprawdzającego dogłębnie szpary kota?
Nie ma siły, muszę wracać do zabawy, sumienie mnie zżera
Barfuje od: 2008
Udział BARFa: 75-90% Pomogła: 23 razy Dołączyła: 13 Wrz 2011 Posty: 4844
Wysłany: 2013-03-25, 22:46
U mnie jest najgorzej gdy cały laser znika po zabawie w szafce, do której chodzi spać .
Jęki pod szafką i błagalny wzrok kota-cwaniaka, który wie dobrze jak działa "ręka-otwierająca-szafkę-i-wyciągająca-przyrząd-produkujący-uciekającą-czerwoną-muchę" nie mają końca.
A samo polowanie na "czerwoną muchę" daje mojemu kotu największą radochę, gdy odbywa się wg. ustalonej marszruty - "mucha" ma swoją ulubioną trasę w domu, a Pedro za każdym razem tak samo dziko i z zaangażowaniem ją pokonuje .
_________________ Aby dotrzeć do źródła, musisz iść pod prąd
Tak, to zabawne, że one wiedzą, że to nie jest żywe, wiedzą, że nie da się złapać i w dodatku, że to ten śmieszny łysy dwunóg tym kieruje, a i tak bawią się do upadłego i jeszcze trochę
Czekam na wypłatę i biorę Sanjiego do weta. Nie wiem, czy to on, pewności nie mam, ale któryś nasikał mi w pokoju - był dostęp do kuwety, czystej, drzwi otwarte.
Co ciekawe, po zapachu bym nie poznała - prawie nie pachnie, trochę słodkawo może, zupełnie nie tak, jak zwykle . W kuwecie generalnie jest co sprzątać, więc raczej oba sikają (tak myślę o kryształach, ale nie pasuje mi to jakoś). W kuwecie Sanji sika raczej mocnym strumieniem, jak ma ścianę, to wysoko
Sanji jakiś taki osowiały, nie przychodzi do mnie na noc, za to do współlokatora (dalej zwanego WL) i owszem (co mnie wkurza, bo kocie futro momentalnie przechodzi różnymi zapachami). Do zabawy (szalonej) można go wciągnąć, ale sam z siebie przestał szaleć.
Je chętnie. Ale w kuwecie znajduję kleksy - obok barfnych "ideałów" . Nie wiem, czyje. Podejrzewam Sanjiego, ale kto wie, Cirdan ma to swoje delikatne brzucho i czasem mu się zdarza.
Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Przed chwilą Sanji wlazł do kuwety, siku. To kto nasikał? Małemu kotu się nie zdarzyło (w każdym razie ja nie wiem).
Opowiem wetowi, że kot je, sikać sika, wet kota obejrzy, kot dostanie wściekłego amoku, wet uzna, że kot zdrowy. I dobrze, a ja się będę martwić dalej, zastanawiając, czy to choroba, czy behawioralne.
Barfuje od: 17.02.2013
Udział BARFa: 75-90% Pomogła: 20 razy Dołączyła: 21 Sty 2013 Posty: 3009 Skąd: Warszawa
Wysłany: 2013-04-09, 12:40
Cytat:
Sanji jakiś taki osowiały, nie przychodzi do mnie na noc, za to do współlokatora (dalej zwanego WL) i owszem (co mnie wkurza, bo kocie futro momentalnie przechodzi różnymi zapachami).
A jakimi zapachami przechodzi?
WL pali papierosy? Jeśli pali (u siebie w pokoju) a dotyka kota (ten się liże) to może jakieś przytrucie papierosowe??
Barfuje od: 17.02.2013
Udział BARFa: 75-90% Pomogła: 20 razy Dołączyła: 21 Sty 2013 Posty: 3009 Skąd: Warszawa
Wysłany: 2013-04-09, 13:19
Może poproś WL(mam nadzieję, że to jakiś "ludzki"WL), żeby (jeśli to dla niego nie problem) palił "za oknem" i mył ręce zanim dotknie kota.
Mój syn też palił (kiedyś), ale zanim nastały koty, to (na szczęście) przerzucił się na e'papierosa.
Owszem, czasem z kolegami zdarzy mu się zapalić (palą poza domem, np. przed klatką), ale ma przykazane (koledzy też), że mają myć ręce po powrocie z papierosa.
Udało mi się to osiągnąć, wyjaśniając mu system higieny kotów. Jeśli WL ma "ludzkie emocje", to się zgodzi ułatwić życie.
A wetowi powiedz o tych papierosach WL.
Bo dym osiada na futrze (w domach palaczy firanki są żółte - a ich nie dotykają), kot to zlizuje i mógł się podtruć.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum